wtorek, 24 czerwca 2014

KEF M500 - małe portable, mały tekst



KEF, kolejna firma o nieszczęśliwej nazwie. Marka Osram czy czeski Elektroodbyt trochę spowszedniały, ale Kef'a w Polsce większość niebranżowych ludzi nie zna. Dla niewtajemniczonych kefa to niewyobrażalny smród. Na szczęście wśród dźwiękolubnej braci KEF kojarzy się z brytyjską jakością. Bo KEF to firma brytyjska, pracująca na swoją markę już ponad 50 lat, znana z produkcji świetnych systemów głośnikowych. Słuchawki od KEF to nie tylko nowość, ale i wielkie zaskoczenie. W zeszłym roku pojawiły się od razu 2 modele - dokanałowe M200 i nauszne M500. I te drugie mam właśnie na uszętach, dzięki uprzejmości kol. Rymcymcyma (pozdrawiam).

KEF M500 to małe słuchawki portable klasy premium, niezwykle skuteczne, niespecjalnie wymagające, i obłędnie wyglądające. M500'tki to najstersztyk. Jakość i materiały powalają. Nie wiem czy materiał na padach to prawdziwa skóra czy nie, jednak jakościowo nie mam zastrzeżeń. Pady są miękkie i super wygodne, zapewniają świetną izolację zarówno z zewnątrz jak i na zewnątrz. Pałąk zrobiony jest z aluminium, a obciągnięty jest tym samym materiałem co pady. Bardzo ciekawie rozwiązane są zawiasy do słuchawek. Pozwalają na ustawienie muszli prostopadle tak, że słuchawki robią się prawie całkiem płaskie, ale pozwalają też na złożenie muszli do środka, i spakowanie słuchawek do futerału. Jeśli chodzi o jakość wykonania i materiały to najbliżej do M500 mają Phiatony MS500, jednak KEFy są zdecydowanie wygodniejsze. Sennheiser momentum były dla mnie zbyt niewygodne, AKG K545 trochę tandetne w wykonaniu a PSB M4U1 zbyt pancerne. KEF są solidne (to czuć), a przy tym sprawiają wrażenie niesamowicie delikatnych słuchawek. I tak właśnie powinna wyglądać klasa premium.

KEF M500 to pierwsze portable jakie podpiąłem do Sony NWZ-ZX1, które zagrały dokładnie tak jak się spodziewałem. Do tej pory Sony, mający spore braki w zakresie mocy (ehhh ta kochana EU i jej opiekuńcza postawa), nie dał sobie rady z żadnymi słuchawkami poza LE3SW, Tascam TH02 i Audeze LCD3 (co muszę przyznać ze sporym zdziwieniem). Cała rzesza słuchawek portable po prostu nie potrafiła się przy ZX1 przedrzeć przez zgiełk uliczny. I tutaj zaczyna się przygoda z M500. Słuchawki mają 2 cechy które spowodowały, że ZX1 "wyszedł" z domu. Po pierwsze izolacja, jak na słuchawki nauszne jest świetnie, niewiele ustępuje słuchawkom dokanałowym. Po drugie skuteczność, która wg tabelki wynosi 103dB/1mW, jest naprawdę wysoka. Coś mi się ta tabelka nie zgadza. Z Sonego KEFy są bardzo głośne. Nie dojeżdżam do końca skali, a w większości innych słuchawek nie mam z tym problemu...




Brzmieniowo M500 to ekstraklasa. I to nie tylko ekstraklasa portable, tylko ekstraklasa w ogóle. Oczywiście jest to zaskakujące, jak popatrzymy na wielkość tych słuchaweczek (tak, zdjęcia nie oddają tego, jak one są małe). Założenie ich na głowę zaskoczenie jeszcze spotęguje. Bo spodziewamy się, że słuchawki będą uwierały, uciskały albo coś w tym stylu. A tu nic takiego nie ma miejsca. Clamping force jest idealnie dobrany, twardość padów również. No i to brzmienie...Lekko ocieplone, bardzo podobne do K545, tyle że  sporo równiejsze. Nie ma podbicia midbasów, ale została energia i dynamika przekazu. Sam bas jest zaskakujący. Jest zwarty, mocny i punktowy. Czuć siłę płynącą z nagrań. Uderzenia w kocioł czy basowe tomy czuć na skórze. Nie wylewa się na inne pasma, nie zasłania informacji. Średnie tony to wokale. Tak, oczywiście średnica to również kupa innych informacji, jednak wokale to jest to czego chce się słuchać. Cała reszta świetnie towarzyszy i uzupełnia całość, gitary wybrzmiewają świetnie, sitara zagrała jak marzenie, ale jak Loreena McKennitt zaczeła śpiewać to ciarki po plecach przeleciały. I to wszystko za sprawą sprzętu portable, w czasie spaceru po parku. Aż musiałem sobie zasiąść na ławeczce, żeby czerpać te przyjemności bez przeszkód. Wrażenia niesamowite. Letni dzień, słońce, cień drzew, śpiew ptaków, lekki wiaterek i muzyka, prosto do moich uszu, bez żadnych przeszkód. Piękne jest życie na urlopie...Góra jest delikatnie wycofana, jednak bardzo szczegółowa. Separacja, czarne tło czy holografia, to nie są tylko puste slogany. Oj chciało by się, żeby LCD3 potrafiły tak kształtować przestrzeń. Centrum wydarzeń jest delikatnie od słuchacza odsunięte. Dzięki temu mamy wrażenie obserwowania (słuchania) opowieści troszkę z boku. Dźwięk nie sączy się prosto do mózgu, ale jest przez nas wychwytywany jakby mimochodem. Dopiero jak pojawi się wokal nie mamy wątpliwości, że to wszystko co się dzieje, dzieje się dla nas. 




KEF dają bardzo muzykalny i przyjemny w odbiorze dźwięk. Kompletnie nie męczą, można ich słuchać godzinami. Scena generowana jest raczej przed słuchaczem i dopiero wokale dają poczucie intymności odsłuchów. Do tego łatwość w wysterowaniu. Nic, po prostu czysta, niczym nie zmącona przyjemność słuchania. Zdecydowanie polecam, dla mnie numer 1 w słuchawkach portable!

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Strzał z biodra - Shure SRH-1540


Dawno, dawno temu, na dzikim zachodzie, był sobie Old Shurehand. Pan ten po rozstaniu ze swoim czerwonym bratem Winnetou, postanowił założyć biznes. Wymyślił, że będzie sprzedawał kowbojom zestawy do samodzielnych operacji ran postrzałowych, takie "life-saving" na prerii. Znany był z pewnej ręki, więc i biznes wydawał się bezpieczny (Shure-self-operation-kit). Niestety z wiekiem, jego shurehand przestał być już shure, stał się bardziej Old Shakehand...No ale że nazwa Shure została już zarezerwowana, to trzeba coś było robić...I tak, będąc głuchnącym kowbojem, postanowił produkować słuchawki...

Oczywiście powyższa historyjka ma tyle wspólnego z prawdą, co polska rzeczywistość polityczna z rzeczywistością. Ale słuchawki SRH-1540, z najnowszej linii Shure trafiły do mnie na biureczko, dzięki uprzejmości kol. Undertaker(pozdrawiam). Do tej pory miałem do Shure raczej ambiwalentny stosunek. Bo niby robią dobry sprzęt, ale jednak jakiś tandetnie wykonany (piszę o słuchawkach, o niczym więcej). I albo doki w których notorycznie padają przetworniki (535), albo trzeszczące i skrzypiące SRH-940. Taki max plastik słuchawkowego świata, tyle, że markowy i za sporą kasiorę...Miałem też nieodparte wrażenie, że dla Shure słuchawki robi Beyerdynamic. Mocowanie muszli do złudzenia przypomina te znane z Beyerów, tyle, że wykonanie jakby ktoś projekt robił na podstawie fotografii szpiegowskiej. Ale w nowej serii (1440, 1540, 1840), o ile wrażenia produkcji w Beyerze pozostały, tak kompletnie znikło mi poczucie tandety. Słuchawki niestety podrożały względem starszej (?) serii. Nie wiem czy dobrze kombinuję, ale SRH-1540 to następca modelu SRH-940. I jeśli tak, to chyba wreszcie doczekałem się gracza godnego uwagi.



SRH-1540 to słuchawki zamknięte, polecane profesjonalistom. Mają dosyć sztywny, odpinany kabel, z nietypowymi konektorami, przypominającymi te ze słuchawek dokanałowych. Sam system działa sprawnie, szkoda, że do kabli DIY trzeba będzie płacić frycowe za nietypowe złączki. Poza słuchawkami i kebelkiem, w komplecie mamy drugi zestaw padów, drugi, dłuższy kabel, twardy futerał i redukcję na jacka 6,3mm. Zastosowanie małych jacków sugerować by mogło zastosowanie mobilne, jednak Sony NWZ-ZX1 nie poradził sobie z tymi słuchawkami wcale. Niby coś tam gra, ale strasznie cicho. Za wyposażenie olbrzymi plus.

Nowe Shure na głowie leżą bardzo dobrze. Nic nie uwiera, nic nie przeszkadza ani nie ugniata. Waga na poziomie pomijalnym. Pady rewelacyjne, niby jest ciepło w muszli, ale nic nie przeszkadza, głowa się nie poci. Jedynie sztywny kabel wymaga przyzwyczajenia. Tłumienie, pomimo użycia padów nie skórzanych, jest bardzo dobre. Nie są to wprawdzie doki, ale siedząc koło telewizora, byłem w stanie bez zakłóceń słuchać muzyki. Czasami tylko dzieci stały nade mną trochę za długo, czekając na reakcję.

Brzmienie Shure SRH-1540 bardziej przypomina słuchawki otwarte niż zamknięte. Prezentacja jest co prawda raczej bezpośrednia, jednak scena jest bardzo rozległa, sprawia wrażenie nie mającej granic. Wszystkie dźwięki rozchodzą się w kierunku od słuchacza, i nie trafiają na żadną ścianę. Mamy tutaj również, lubiane przez wielu czarne tło. Spora rozdzielczość i separacja, jednak ilość góry nie powala. Jest jej minimalnie mniej niż lubię, trochę jak w HD650. Jakość świetna, aż chciało by się żeby było więcej. Średnie tony w zależności od toru od bezpośrednich (Cayin HA-1A) do lekko cofniętych (Violectric HPA V181). Bardzo bogate, równie szczegółowe jak wysokie, zawierające sporą dawkę energii. Wyraźnie i barwnie podawane wokale. Dolna średnica wybija się na pierwszy plan powodując wrażenie ocieplenia przekazu. Słuchawki bardzo dobrze oddają dynamikę nagrań, jednakowoż potrafią się pogubić przy głośniejszym słuchaniu. Dla mnie wtedy było już trochę za głośno, więc to nie wada, ale wspomnieć należy. Przy większych głośnościach bas trochę dominuje resztę pasm. Ale jest to dominacja wynikająca z ilości a nie z niewyrabiania się przetwornika. Poza tym sam bas prezentuje się świetnie. Mocny i zwarty, punktowy, bez misiowatych klusek. Schodzi bardzo nisko. SRH-1540 świetnie różnicują faktury w niskich rejestrach, nie mają maniery, robią to, co trzeba. Mocny wzmacniacz radzi sobie z tymi niuansami bez problemu i tak naprawdę przestają one przeszkadzać.



Shure SRH-1540 to zdecydowanie krok do przodu. SRH-940 były dla mnie najbardziej bezpłciowymi słuchawkami jakie miałem na głowie. Niby wszystko w nich w porządku. Niby każde pasmo jak trzeba i brzmienie super. Ale jednak nudne jak flaki z olejem, no i wykonanie fatalne. SRH-1540 nie dość, że nie są nudne, to jeszcze brzmieniowo są poprawione. Wymienny kabel to również plus, nawet jeśli ma niestandardowe końcówki. Zdecydowanie najlepsze do tej pory słuchawki Shure jakich miałem okazję słuchać.

środa, 18 czerwca 2014

Sposób na rybę - Violectric HPA V181 by Lake People

Kiedyś, będąc szczylem, znaczy małym dziecięciem, tatko mój, wojak (prawie) Szwejk, zabrał mnie był na połów groźnych rzecznych potworów, okoniami zwanymi. W trakcie moczenia kija z łodzi, opowiedział mi historię, jak to w czasie czynnej służby wojskowej, będąc w Czechosłowacji z braterską pomocą, trafili (znaczy jego dowieźli, bo on podobno nigdzie by wtedy nie trafił), nad jezioro, w lesie. Jako dowódca, został tatko postawiony przed problemem braku dostępu do kuchni polowej, która to z niewiadomych przyczyn, trafiła dokładnie na drugą stronę tegoż jeziora, które wprawdzie jeszcze wczoraj przeprawę miało, ale dzisiaj już niekoniecznie, ponieważ partyzantom nie należy ulegać. Skoro byli nad jeziorem, rodzony mój ojciec, uznał, że warto wykorzystać jego zawartość i polecił nałowić tego, co w nim pływało na kolację. Oczywiście, nie wyraził się tak kwieciście, ani tak elokwentnie, za to w sposób mocno żołnierzy energetyzujący. I Ci, naładowani tą energią, odpalili agregaty i przyłożyli napięcie, wraz z towarzyszącym mu natężeniem, prosto do tafli jeziora. Po tej akcji, ryby były już tak miłe, że same się pojawiły na tafli, a kompania, czy tam batalion (nie wiem, nie znam się), zajęła się zbieractwem. No dobra, ale czemu o tym wspominam? Ano jakoś tak, skojarzyła mi się nazwa firmy, z urządzeniem, i miną jaką zrobiłem po pierwszej aplikacji dźwięku, z tego zestawu. Firma mianowicie, to Lake People, sprzęt to Violectric HPA V181, a mina to tzw. Karpik. Po kolei więc co, skąd i dlaczego.

Lake People, to niemiecka firma, produkująca sprzęt audio. Swojego rodzaju legendarna, ponieważ nie oddała produkcji do państwa środka, zwanego w skrócie CHRL, a mimo to utrzymująca ceny swoich produktów na bardzo rozsądnym poziomie. HPA V181, to w pełni zbalansowany wzmacniacz słuchawkowy, kosztujący powalające 769 Euro w sklepie Thomann. Dokładnie tyle samo kosztuje legendarny już Black Cube Linear Lehmanna. Znaczy prawie, bo 739. A skoro mój projekt opiera się o pomysł Lehmanna, i samego BCLa również miałem okazję słuchać, ba, mam go nawet pod ręką, to spokojnie mogę porównać te wzmacniacze. 

Na początek więc kilka faktów. Violectic HPA V181 jest piekielnie mocny. I to nie żadna ściema. W trybie niezbalansowanym generuje 2,7W. Dla porównania, FCL 2W, a Cayin HA-1A 2,2W. Elektrownia...I pomimo całej tej piekielnej siły, jest mały (format B5, może minimalnie więcej). Miłośników cyferek i grających wykresów odsyłam na stronę Violectric.de. Tam można doznać opadu szczęki, czytając te cyferki. A miłośników poetyckich opisów brzmienia, poszukiwaczy prawdy objawionej i wielbicieli rankingów, muszę zmartwić. Nie umiem Wam pomóc. Nie będzie ani poezji, ani rankingów. Nie dowiecie się też w którym odcinku Dynastii Blake prześpi się z Alexis. Postaram się za to uzasadnić, lub ewentualnie pomóc znaleźć uzasadnienie zakupu tego cacka. No dobra, ważne żeby Was żona po zakupie z domu nie wywaliła. 

Mamy mały wzmacniacz, za sumkę potrzebną do zakupu kilku par butów i jednej torebki, więc nie jest źle. Co więcej, wzmacniacz jest zbalansowany, więc jakbyśmy mieli 2 wzmacniacze..A że każdy wzmacniacz ma przynajmniej 2 kanały, to już jakby były 4ry monobloki. A to powoduje, że cena robi się znośna. Skoro więc mamy już upragnione uzasadnienie (bo ona kupiła właśnie 2 kiecki, parę butów i była u kosmetyczki), siadamy do oglądania zakupu. Wzmacniacz od frontu wyposażony jest w 2 gniazda 6,3mm, jedno gniazdo XLR do podłączania słuchawek zbalansowanych, włącznik z niebieską diodą sygnalizacyjną, oraz pokrętło głośności. Samo pokrętło jest dosyć ciekawe, ponieważ ma wyczuwalne skoki podobne do tych w drabinkach rezystorowych, a ze specyfikacji wiadomo, że wewnątrz siedzi Alps RK27, który na pewno porusza się płynnie. Z tyłu mamy gniazdo zasilania, wejścia XLR, wejścia RCA i przełączniki gain, znane choćby z BCL. O ile w BCL mamy 4 tryby pracy (0, +6dB, +16dB, +20dB), to w V181 trybów jest już 5 (-4dB, +2dB, +8dB, +14dB, +20dB). Ja do podłączenia urządzenia wybrałem opcję XLR.

W trakcie odsłuchów wykorzystałem:
- DAC zbudowany na ES9018, 6xOPA111AM, Xmos
- DAC zbudowany na PCM5102, Xmos
- HiFiMAN HM-802
- Audeze LCD3, Shure SRH 1540, Sennheiser HD565 Ovation
Jako punkt odniesienia FCL (wzmacniacz oparty o projekt BCL Lehmann) w wersji zbalansowanej.

No i co by tu o brzmieniu napisać...Jak już wspomniałem, po lekturze kilku recenzji jakie miałem okazję czytać ostatnio, nie czuje się na siłach opisywać w tak rozbudowany sposób to co słyszę. Ba nie mam, na bazie tychże recenzji, już kompletnie pojęcia, jak mam opisać rzeczy których nie słyszę! Nie ma słuchu nietoperze, nie potrafię wyłapać wszystkich szczegółów jakie zapewne serwuje mi ten wzmacniacz. Ale to co słyszę pozwala mi powiedzieć, że jest to produkt z najwyższej półki. Swojego FCL'a buduję od roku z okładem. Porównywałem go z wieloma urządzeniami, i każdy z porównywanych wzmacniaczy był w moim odczuciu gorszy. Czasami nie była to różnica dźwiękowa, a po prostu różnica cenowa. Taki Burson Soloist grał praktycznie identycznie jak FCL w wersji niezbalansowanej. Ale cena spowodowała, że nie przypadł mi do gustu. Z kolei Black Pearl, czy Sonic Pearl miały w moim odczuciu za mało mocy, do zabawy choćby słuchawkami planarnymi. Więc FCL był wzmacniaczem dla mnie idealny. Był i nadal jest, bo choć Violectric V181, jest wyceniony bardzo rozsądnie, ma mocy nawet więcej od FCL'a, no i jest od niego mniejszy, to ma jedną cechę, która troszkę mi się nie podoba. Mianowicie sztucznie podbija dynamikę. Nie tą prawdziwą (odległość sygnału od szumu), tylko to wrażenie dynamiki utworu. Dokładnie tą samą manierą grają HM-901 i AK240. Jest z jednej strony fajna, bardzo poprawiające atrakcyjność przekazu cecha, z drugiej, zmieniająca cechy nagrania. Takie podbicie dynamiki występuje ostatnio coraz częściej i mam wrażenie, jest cechą pożądaną przez konsumentów. Zbliża to brzmienie wzmacniacza tranzystorowego do charakteru lampowców. Jednak nie za to ludzie "kochają" tranzystory. Wzmacniacze lampowe to wzmacniacze lampowe, nie ma sensu ich na siłę udawać, zbliżać się z brzmieniem w ich stronę. Tranzystory uwielbiam wręcz za ich sterylność i czystość przekazu. Oczywiście są tranzystory muzykalne i analityczne, są ciepłe i zimne. Ale nie tracą tego tranzystorowego charakteru. Violectric też na szczęście go nie utracił. Jest szybki, genialnie kontroluje słuchawki, nie powoduje nadmiernego zagęszczenia przekazu. Zagęszcza go jednak bardziej niż FCL. Ale nie tak jak lampowce. Dlatego też mam w swoim posiadaniu Cayina - jest to lampa pełną gębą, nie udająca nic innego. Wzmacniacz do "po prostu słuchania". Violectric jest dla mnie takim kompromisem pomiędzy FCL a Cayinem.



Pozostałe cechy HPA V181 są jednak na bardzo wysokim poziomie. Wzmacniacz nie szumi i jeśli użyjemy słuchawek zamkniętych, dostaniemy idealną ciszę. Scenicznie niemiecki wyrób to ekstraliga. Szerokość i głębokość sceny powala. Wzmacniacz idealnie różnicuje źródła, oddając lekkie ciepełko HM802, czy sterylną czystość Sabre. Co więcej, mam wrażenie, że potęgował on te różnice, pozwalając wychwytywać różne podejście do prezentacji utworu. Kolejną cechą Violectrica jest jego fenomenalna rozdzielczość. Nic nie umyka słuchaczowi, nic nie ginie, nie klei się. Separacja jest wzorowa, holografia również. Należy jednak pamiętać, że wszystkie te cechy zależą w głównej mierze od źródła. Jeśli podepniemy "kupoDAC" nie spodziewajmy się cudów, bo ich nie będzie. Za to podpięcie źródła klasowego spowoduje u nas przysłowiowy opad szczeny. Otwartość i rozmach przekazu jest naprawdę fenomenalny. Mam wrażenie, że w tej klasie cenowej wręcz niespotykany (nie dotyczy to urządzeń DIY). Nie jestem w stanie pisać o poszczególnych pasmach, ponieważ poza delikatnym ociepleniem przekazu i podbiciem dynamizmu, opisał bym dźwięk jako wzorcowy. Oryginalny Lehmann nie zrobił na mnie takiego wrażenia. 

wtorek, 10 czerwca 2014

HiFiMAN HM-802


Smutne jest życie audiofila. Nie, żebym się do tego szacownego grona zaliczał (ja wolę o sobie myśleć raczej w kategorii idiota-zboczeniec). Ale wczoraj w jakimś diskowery czanel, dowiedziałem się, że im później tym gorzej. Znaczy normalnie jak to w życiu. Wtedy, kiedy dysponujemy słuchem iście nietoperzowym (co to do cholery jest ten toperz - może ktoś wytłumaczy??), nie stać nas na zakup sprzętu, który pozwoli nam cieszyć się z ilości informacji, które słyszymy. Jak nas już stać, to w dużym uproszczeniu - głusiśmy jak pnie. Dlatego z wiekiem należałoby raczej wyprzedawać klocki, niż brać się za zakup nowych, coraz lepiej grających sprzętów. Mam niebywały szacunek do osób starszych od siebie, ale zaczynam powoli rozumieć, że to wyobraźnia tylko, kiedy człek taki, życiem zmęczony, pisze o "krystalizujących wokalizach górnych rejestrów". No bo co on nieborak ma napisać, skoro tylko mu się zdaje, bo nauka mówi, że za diabła nic nie słyszy?



No i smutny, po takich rozważaniach doszedłem do wniosku, że moje cud-haj-faj graty, to jak rzucanie pereł przed wieprze (zbieżność wag przypadkowa). No i pod naciskiem jednego młodego kolegi (pozdrawiam Michała), postanowiłem zamienić swojego HM-901, na tańszy odpowiednik ze stajni HiFiMAN'a, model HM-802. Skoro nie mam prawa słyszeć genialnej jakości HM-901, i tak naprawdę tylko mi się wydaje, to niechże wydaje mi się za mniejsze pieniądze. Rozsądne podejście jak na idioto-zboczeńca. Zgodziłem się zatem i tak, zostałem właścicielem tytułowego urządzenia.



Normalnie w tym miejscu należało by opisać, w jakim pocie czoła inżynierowie z HiFiMAN pracowali nad stworzeniem godnego następcy HM-801, jak to walczyli z przeciwnościami losu, szukali właściwych materiałów na ośnieżonych szczytach Tybetu. Wszystkie te heroiczne wysiłki, mające na celu stworzenie urządzenia równie dobrego co HM-901, jednak dla kolektywu wiernych fanów z jedną nerką mniej, bez możliwości oddania któregokolwiek z pozostałych im narządów. Nie opiszę tych wysiłków, bo mam wrażenie, że HM-802 powstał jako luka w cenniku, ewentualnie jako próba znalezienia zastosowania dla wiadra części, jakie zostały po testach prototypów HM-901. I jako taki nie powinien się nazywać HM-802 a raczej HM-450,5. No ale nie nazwa jest tutaj naważniejsza. Ważne jest jaki jest efekt ciężkiego wieczora z dwoma kratami browara w dziale R&D w HiFiMANie. 



Najważniejsza informacja dla wszystkich miłośników Madejowego Łoża i Sandałów Fakira. Od strony obsługi HFM nic nie zmienił. Wszystkie Wasze ulubione funkcje i guziki pozostały na miejscu i w gotowości do psucia humoru z korzystania z DAPa. Nie zmieniła się również jego waga. Nadal bez konieczności odwiedzania kaletnika możemy sobie wybijać dziury w plecakach. No i chyba najważniejsze. HFM poszedł po rozum do głowy i wzorem nadgryzionego japka, zaczął tworzyć własne standardy interface'ów komunikacyjnych. W HM-901 zostało zastosowane złącze, niedostępne w cywilizowanym świecie. HM-802 ma dokładnie ten sam standard, co powoduje, że nasze kable i ładowarki od skrzypiących telefonów i innych DAPów, nadal pozostaną bezużyteczne. Soft i obsługa, wzorem HM-901, jest nadal genialnie bezużyteczna. Przy karcie 128GB dokopanie się do tego jednego, jedynego utworu na jaki mamy właśnie ochotę przypomina próbę wygrzebania dziurki w betonowej ścianie wykałaczką. Zanim skończymy, niechybnie zdechniemy z głodu. No dobra, koniec czepialstwa. Słuchamy.



W odsłuchach wykorzystałem:
- Słuchawki: Lime Ears LE3SW, Audeze LCD3, Sennheiser HD565Ovation
- DAP: HM-901, Sony NWZ-ZX1
- Wzmacniacz: FCL Balanced, Violectric V181
Pliki FLAC

HM-802 vs Lime Ears
HM-802 szumi, szumi dokładnie tak samo jak HM-901, co najprawdopodobniej wynika z zastosowanych kart wzmacniacza (te same co w HM-901). Nie jest to szum uporczywy. Raczej informacja, że urządzenie jest włączone. Po przesłuchaniu kilku testowych utworów mam pustkę w głowie. Opiszę więc różnice. HM-901 jest zdecydowanie głośniejszy. Te same ustawienia potencjometru i gaina, to różnica kilku decybeli. HM-901 gra też bardziej skondensowanym dźwiękiem, lepiej podkreślając niskie tony. Generowana scena w HM-901 jest wzorcowa, w HM-802, jest to jakby ta sama wersja, tylko podana z lekkiej odległości. Ale jest szerzej niż niż w HM-901. ZX1 daje znowu najlepsze wrażenie głębi sceny, generując dźwięki zarówno przed jak i za słuchaczem. HM-802 te same dźwięki, które w Walkmanie były za nami, podaje w jednej linii, ze środka głowy. ZX1 ma też najwyższą rozdzielczość z całej trójki. Jednak HM-802 ustępuje mu w tej materii naprawdę niewiele. HM-901 najwięcej ukrywa, stawiając na spójność przekazu. HM-802 pozwala na analizę. Chociaż nie jest analityczny. Nie pozostawia jednak wątpliwości, że jakościowo to ekstraklasa. 
Całościowo ZX1 z CIEM jest najlepszy. Nie jest to różnica klas, ale jednak jest. Mimo to brzmienie HM-802 jest najbliższe moim upodobaniom. Jest zdecydowanie równiejszy od HM-901, bardziej neutralny. Mniej nastawiony na fun, bardziej na wierność przekazu. Widać lubię brzmienie generowane przez Wolfsony.

HM802 vs Audeze LCD3
HM-802, zupełnie jak i droższy brat, bez najmniejszego zająknięcia radzą sobie z LCD3. Wysterowanie, jak na DAP'a, jest bardzo dobre. Przy tym HM-802 dłużej wytrzymuje na baterii...ZX1 na maksimum swoich możliwości nagłaśnia LCD3 tak aby dało się ich słuchać w domu. W miejscu w którym Sony traci parę, HiFiMANY się dopiero rozpędzają (5 na HM-802 i 3,5 na 901). W obydwu przypadkach maksymalny poziom głośności przekracza próg bólu. Brzmienie Audeze z HM-802 jest bardzo przyjemne. Góra mniej cyfryzuje niż w przypadku HM-901. Jest bardziej rozdzielcza. Nie ma też nadmiernego eksponowania 200Hz. Brzmienie Audeze relaksuje, jak z dużego systemu. HM-901 lekko wycofuje średnicę, HM-802 już nie. HM-901 za to daje wrażenie większej dynamiki, kopa i energii w nagraniu. W nagraniu Daft Funk bas w HM-901 pulsuje, jest żywy, niesie. W HM-802 jest. Koniec. Za to góra w HM-802 jest po prostu lepsza.

HM-802 -> Vioelectric HPA v181/FCL vs HD565 / Audeze LCD3
Podłączenie HM-802 do wzmacniacza daje spektakularne rezultaty. HM-901 gra bardziej niż poprawnie, jednak przepięcie się na "dużego DAC" jednoznacznie pokazuje, że HM-901 przez złącze liniowe po prostu jazgocze. Za to HM-802 w tej kategorii się objawia w pełnej krasie. Jako źródło, HM-802 jest zdecydowanie najlepszym wyborem. Dorównuje w tej kategorii AK120, jeśli go nawet nie przewyższa (ale nie jestem pewien bo piszę trochę z pamięci). Wzmacniacz podkręca dynamikę, nie tracąc na rozdzielczości. Słuchanie muzyki staje się bardzo intensywnym przeżyciem. 



Zmiana HM-901 na HM-802 w moim przypadku okazała się strzałem w 10tkę. Wprawdzie zamieniłem DAP kompletnego (no może poza walorami obsługowymi) na DAPa kompromisowego, jednak w moim konkretnym przypadku, kiedy najważniejsze dla mnie, aby z odtwarzanego materiału wyciągnąć maksimum rozdzielczości, dociążenie i dynamika stoją na drugim planie. Fakt, HM-901 sprawia wrażenie dojrzalszego dźwiękowo i jest bezsprzecznie najlepiej grającym DAPem z jakim miałem do czynienia. HM-802 jest jednak urządzeniem idealnie skrojonym pod moje wymagania. Dźwiękowo oczywiście, bo obsługowo, do pięt ZX1nce nie dorasta. Zupełnie jak "większy" brat.

czwartek, 5 czerwca 2014

Kupił Sony i jest wychudzony...- Testujemy NWZ-ZX1


No to mamy pierwszego Walkmana w na Audio i Voodoo. Wydaje się, że sprzęt idealny dla każdego grubasa (czyli dla mnie). Strasznie lubię słuchać muzyki, a lekarz kazał dużo spacerować. Do tego cena, która spowodowała, że przez jakiś czas lodówka pusta będzie. Nie jest to oczywiście poziom abstrakcji cenowej serwowanej nam przez irivera, ale też iriver nie namawia do chodzenia. Widać Japończykom bardziej na zdrowiu zależy niż Koreańczykom. Zresztą u nich na północy stoi braterska armia w pogotowiu, czekając aż będzie mogła odchudzić południowych braci...



Ale ja w sumie nie o tym chciałem...Dzięki uporowi i chorobie audiofilskiej kolegi (dzięki Michaś) zostałem posiadaczem tegoż sprzętu. Sytuacja o tle zaskakująca, że kompletnie nie planowana. No ale słowo się rzekło, sprzęt w domu, słuchawki w uszach a muzyka na dysku. Pamiętam, jak całkiem nie dawno, nabijałem się z Sony, że za cenę wiktu dla sporej afrykańskiej wioski, starczającego na cały miesiąc, usiłuje nam wcisnąć telefon, tyle, że uniemożliwiający dzwonienie. No bo przecież mamy na pokładzie ZX1 androida 4.1.1, mamy łaj-faj, mamy normalny, prawdziwy telefon. Znaczy bez modułu dźiesem. Zupełnie jak iPod Touch - taki japkofon tyle, że bez fon. Siakiś czas temu mordowałem się z telefonem marki Xperia. No ale ona nie była Walkman, więc pewnie dlatego sprawiała mi same psikusy poza domem. W domu była grzeczna i działała. Pełen obaw, zabrałem się do rozpakowywania pudełka. Samo opakowanie to nie zgrzebny karton znany z iBasso, czy dyskretny papier ekologiczny znany z irivera. Nie nie, w tym wypadku mamy do czynienia z eleganckim, drukowanym opakowaniem uzyskanym z drzewa przekwitającej wiśni. A może innego dębu. Ważne jednak, że Sony na swoim opakowaniu narysowało, to czego możemy spodziewać się w środku. A fe, nie dobre iBasso i iriver, nie pokazują zawartości pudeł. No dobra, w pudle poza samym Walkmanem, znajdziemy też kabelek do synchronizacji, futerał z garbowanej skóry i cały stos papieru, w którym Sony informuje, że nie odpowiada za różne rzeczy w tym za urazy spowodowane użytkowaniem Walkmana. Znaczy, jak podczas walkowania, zrobicie sobie odcisk, albo nie daj Boże pęcherz, to pracownik Sony Wam tego nie rozmasuje. Cenna informacja warta zapamiętania.



No dobra, zaryzykowałem trwałe uszczerbki na zdrowiu i uruchomiłem. Będąc przygotowanym na najgorsze, ubrany w najgrubsze puchowe kurtki, mające mnie ochronić przed ewentualnym wybuchem baterii (a jakże, pamiętam te wybuchające baterie sony z ich laptopów), zaryzykowałem i uruchomiłem. Zanim Android powitał mnie komunikatem "Rozgość się" byłem już solidnie spocony i lżejszy o kilka litrów wypoconego ze strachu potu. No nic, zajrzyjmy śmierci w oczy. Tak, czy tak zdechnę marnie w czasie tej recenzji, bo albo zabiją mnie odłamki Walkmana, albo odwodnię się z gorąca i strachu. Android, jak to android, poprosił mnie o hasło do googla, pokazał kilka ekranów powitalnych, pogratulował zakupu (od razu zrobiło mi się lepiej) i zaproponował odtworzenie jakiegoś durnego filmiku demo. Ja oczywiście wyczułem pismo nosem, nie dam się przecież mamić wschodnią propagandą reklamową. Szybciutko zainstalowałem PowerAmp, podłączyłem ZX1-kę do kompa (tak, tak, wiem, zignorowałem bezpieczeństwo), napaćkałem ją po sufit Flac'ami różnej maści i zabrałem się za użytkowanie. Niestety z powodu utraty znacznej ilości wilgoci z ciała, nie byłem w stanie chodzić w trakcie testów, jednak wyobrażałem sobie jakby to było, używać go w ruchu. I w takim stanie, z wytężoną wyobraźnią, włączyłem pierwszy utwór...



"Drogi pamiętniku, nie wiem kto znalazł mnie pierwszy, leżącego na zakrwawionej podłodze. Nie wiem czy była to mama czy tato. Faktem jest, że ocknąłem się w szpitalu, z rozciętą głową i poharatanymi policzkami. Ten demon wcielony nie oszczędził nawet moich, kiedyś bielutkich zębów. Szlochałem kilka godzin, zanim doszedłem do siebie..."


Tak miało to wyglądać w mojej wyobraźni, nic strasznego się jednak nie stało. Soniacz sprawnie podłączył się do domowego łajfaja, pobrał sobie okładki, a ja rozpocząłem słuchanie. Taka malutka dygresja - obsługa urządzenia, jak przystało na androida, jest genialna. Już sama wygoda korzystania zachęca do zakupu. Wszystko jest dobrze znane, we właściwych sobie miejscach. Gdyby nie konieczność ciągłego wyobrażania sobie, że jestem na spacerze, to poczułbym się jak w domu...



Brzmienie, tak całkiem na serio, bez jaj (bo urywa), jest świetne. Sony bardzo mocno pilnuje tajemnicy n/t specyfikacji sprzętu. Wiemy jedynie, że DAC jest produkcji własnej Sony, wiemy, że urządzenie ma 3ohm impedancji. Nie znamy innych parametrów, w tym mocy maksymalnej. Ale dzięki naszej kochanej EU wiemy, że jest ograniczenie do 5mW. I to ograniczenie działa dla 32Ohm. Podłączone słuchawki o rezystancji 150Ohm ledwo szeptały...Na szczęście dla mnie, najważniejsze było połączenie z Lime Ears LE3SW. Dla porządku sprawdziłem też słuchawki nauszne, ale to czym dysponuję, nie chciało praktycznie wydać z siebie dźwięku. Znaczy - ZX1, choćby był mocny, został skutecznie z tej mocy wykastrowany.

Nie ma tego złego jednak. Podłączone Lemonki, mające tenedencje do wyciągania z urządzeń szumów własnych, tutaj milczą jak zaklęte. Szumy pojawiają się tylko jeśli są w nagraniu (dotyczy to również dźwięków systemowych). Muszę przyznać, że z lenistwa od kilku dni korzystałem wyłącznie z Samsunga Galaxy S5, i w sumie byłem z niego zadowolony, jako grajka do CIEMów. Już nie jestem. NWZ-ZX1 uświadomił mi jaka jest przepaść między odtwarzaczem a telefonem. No dobra, ale może warto by było opisać troszkę jak nowy produkt Sony gra. Ot tak w porównaniu do innych flagowców. Muszę przyznać, że brzmienie jakie generuje ZX1 do złudzenia przypomina mi AK120. Dla jednych będzie ono delikatnie ocieplone, dla drugich chłodne. Faktem jest, że rozdzielczość jest fenomenalna. Balans tonalny jest w moim przekonaniu równy jak stół. Nie brakuje mu jednak dynamiki, nawet na niskich poziomach wzmocnienia. Bas jest mocny, szybki i precyzyjny. Średnica bogata i równa, bez ubarwień i odbarwień. Wysokie są rozdzielcze i szczegółowe. Separacja świetna, scena szeroka, taka jak ją znam z AK120. A zyskała na głębi i holografii. Mamy wrażenie, że siedzimy w pierwszych rzędach, przed bardzo szeroko rozstawioną orkiestrą.

Muszę przyznać, że ZX1 niesamowicie przypadł mi do gustu. Świetnie uzupełnia się z HM-901, który jest raczej sprzętem podróżnym niż przenośnym. No i ZX1 pozwala na cały dzień słuchania muzyki, bez konieczności rozglądania się za gniazdkiem. Do tego w groni innych flagowców cenę ma bardziej niż konkurencyjną. Sony modelem ZX1 pokazuje, że da się nie zedrzeć skóry przy okazji robienia świetnego odtwarzacza Hi-Res. Do tego obsługa tego grajka to poezja. Nie ma wyważania otwartych drzwi. Jest po prostu przemyślane urządzenia, bez zbędnych ambicjonalnych softów. Tutaj konkurencja musi się jeszcze wiele nauczyć.


ps. Po wszystkim udało mi się znaleźć sposób na odblokowanie głośności i mocy w ZX1. Tesle T70 grają świetnie, HD565 skończyły szeptać. Jedynie Audeze sugerują, że to nie jest przeciwnik dla nich.