O Meze w ciągu ostatnich kilku tygodni w internecie napisali już wszyscy. I pisali albo dobrze, albo bardzo dobrze. Część recenzentów, podchmielona jakimiś prochami wpadała nawet w zachwyt, zapominając o tym, że cygańskie słuchawki z Rumunii nie mogą być dobre, ładne i tanie. Jakaś pułapka musi być. No więc, pchany rządzą zrzucenia Meze z piedestału, zamówiłem je. Ot tak, w ciemno, najwyżej napalę nimi w kominku i upiekę na ruszcie króliczka, który znowu koło nogi się pałętał, a co...
Dobra, o tym skąd się Meze wzięło możecie przeczytać dosłownie wszędzie, chyba nawet na Gazecie. Nie mówili o nich ostatnio chyba tylko w Tevuenie, bo Ci akurat zajęci tropieniem KODów do nieśmiertelności w poczynaniach rządu są. Ale poza tym, to wystarczy wpisać sobie Meze Headphones w okular i normalnie czytania na tydzień. Ja już sam nie wiem czy bardziej uległem perwersyjnej chęci dokopania Rumunom czy może jednak po prostu chciałem być męczennikiem i odkrywcą prawdy objawionej o kiepskości Classic99. Bo, że będą kiepskie to byłem bardziej niż pewien. W końcu nie są ani planarnarne, ani od Sennheisera (chociaż wyglądają jak Momentum), ani od AKG (chociaż wyglądają jak AKG), ani nawet od Brainwavz (chociaż kosztują jak one). Ot taki zlepek multikulti, tutaj drewno, tam złoto (nie wiem czemu, ale cyganie uwielbiają złoto i plastikowe drewno w Mercedesach W124), trochę "pożyczonych" kształtów i mamy sukces. Zdjęcia, które pooglądałem już po zamówieniu (żeby się nie odwieźć od zakupu, bo nie daj Boże byłyby nie wiem, ładne?) i trochę mi mina zrzedła. No bo są ładne. Po prostu. I połączenie złota i drewna, jeśli je zrobić z klasą ma w sobie "coś". Smutno popatrzyłem na żonę, której obiecałem, że po recenzji je sprzedam i siadłem w oczekiwaniu na paczkę.
A ta przyszła już po tygodniu. DPD, bez dopłat, bez problemów, z pełnym trackingiem paczki. No i powolutku zacząłem tracić grunt pod nogami. Pudełko wskazuje na produkt, jeśli nie ekskluzywny, to na pewno klasy premium. Wewnątrz pudełka wyprofilowana gąbka w której spoczywał futerał z wyraźnie zaznaczonymi profilami i logo Meze. Kurczę, trochę jak Maserati, a trochę jak widły to logo. A poza tym to lutnia jełopie. Taaa, doszło do obrażania głosem wewnętrznym, znaczy będą nieprzyjemności. Moje wewnętrzne "ja", ma tą cechę, że w momencie wyczuwania pierwszych problemów zaczyna mnie obrażać. Tutaj problem był gigantyczny. Obiecałem przecież żonie, że biorę je tylko do recenzji, a po niej zaraz sprzedaję, bo przecież na pewno ich nie zostawię. Kwota 309 euro nie jest wprawdzie majątkiem, ale mimo to nadal to sporo kasy i ze 2 pary butów mogłaby za to kupić. No nic, pomyślałem, raz kozie śmierć, otwieramy. A wewnątrz pokrowca ukazało mi się to:
Wiem, że o jakości wykonania tych słuchawek możecie również przeczytać w necie, bo moi poprzednicy nie pozostawili wątpliwości, co do tego, jak są Meze Classic99 wykonane. Muszę ze smutkiem potwierdzić każde słowo. Żadnego kleju, żadnych zatrzasków, żadnej taśmy dwustronnej. Są za to pięknie spasowane i wkomponowane śrubki, jest precyzja wykończenia (żadnych farfocli, czy odstających pozostałości po montażu), i nawet kable fabrycznie zrobiły na mnie dobre wrażenie. Ja wiem że nadają się do wymiany, ale logo Meze na splitterach i pozłacane końcówki wtyczek idealnie zgrywają się kompozycyjnie ze słuchawkami. Tak, nawet jak zrobię (zamówię) do nich jakiś kabelek, to będzie to kabel zbalansowany, tylko do domu. Fabryczne kable są pełne wad - są na pewno z cienkich jak włosy drutów, powodują spory efekt mikrofonowy (szczególnie kabelek portable), wyglądają i zapewne są delikatne i szybko się popsują. Tworzą jednak ze słuchawkami bardzo spójny zestaw. Porównując z tej klasy cenowej słuchawki od Sennheisera (HD650) czy Beyerdynamica(T90) miałem nieodparte wrażenie, że Ci wielcy producenci kpią klientom w żywe oczy. Po porównaniu jakości Meze z innymi słuchawkami to one sprawiają wrażenie Hi-Endu, i nawet SR-009 są przy nich takie przeraźliwie plastikowe.
Słuchawki konstrukcyjnie nie są pozbawione wad, i należy o nich wspomnieć, bo mogą być to wady dyskwalifikujące. Jak już wspomniałem, kable dają dość spory efekt mikrofonowy. Stalowy pałąk przy uderzeniu (czy nawet pstryknięciu) nieprzyjemnie dzwoni w słuchawkach. Muszle w otworach pałąku są osadzone z lekkim luzem i ruchy przy układaniu słuchawek na głowie (czy nawet intensywne ruchy żuchwy) potrafią spowodować nagłe przemieszczenie wewnątrz otworu mosiężnego mocowania i w efekcie ogłuszający brzdęk w słuchawkach. Pady, chociaż bardzo wygodne i chyba hypoalergiczne (jestem uczulony na sztuczną skórę, a pomimo ponad 20h w słuchawkach nic mi nie jest), są jednak trochę małe. U mnie są to słuchawki wokółuszne, ale dla niektórych na pewno będą nauszne. Założone w koło szyi u mnie lekko przyduszają, chociaż u żony leżą już w pełni luźno i nie powodują żadnych przeszkód. Headband jest oparty o gumowy pasek, który przy małych głowach będzie się sprawdzał idealnie, ale przy dużych może już nieprzyjemnie ciągnąć słuchawki do góry.
U mnie jednak słuchawki leżą na głowie idealnie i nic mnie w nich nie drażni, co jednak trochę mnie drażni, bo przecież wady muszą być. I choć nadal ich szukam, to niewiele tego znalazłem...
Dobra, czas zdać relację z odsłuchów. Do tych wykorzystałem Zestaw Cayin iHA-6 + iDAC-6, Teac P90-SD oraz Samsung Glaxy S6 Edge. Do porównań miałem Sennheiser HD650, Beyerdynamic T90, Audiotechnica ATH-A700x. Kurcze, ale żałośnie te słuchawki wyglądają przy Meze. Masakra.
No dobra, bo o dźwięku miało być. Słuchawki prosto z pudła grają mocno basowo, co z czasem (ok. 20h) się wyrównuje. Ja jednak odsłuchu rozpocząłem od Samsunga właśnie i nieźle się zawiodlem. Basu ogrom i brak nad nim jakiejkolwiek kontroli. Na szczęście przesiadka na Cayina szybko uspokoiła przekaz i tak podłączone leżały ciurkiem 20h. Dzisiaj nie ma już po problemach śladu. Nawet Samsung sobie radzi. Po włączeniu muzyki zwraca na siebie uwagę piękny i sprężysty subbas. A zaraz po nim niesamowicie szczegółowa gora. Meze nie należą do słuchawek jasnych. Są raczej ciemnawe, z analogowym nalotem, zagęszczanie na dolnej średnicy. Nie ma miejsca na żadne ostrości w zakresie sybilantów. Jest przy tym mnóstwo akcentów z okolic 10kHz (zupełnie jak w T90), wszystkie dźwięki są pięknie zaakcentowane górą, Instrumenty brzmią bardzo naturalnie, i nawet fortepian nie brzmi jak elektroniczna pianola (co jest pewnie w dużej mierze zasługą drewna). Bardzo podoba mi się dźwięk kontrabasu, chociaż subbas mógłby być bardziej szczegółowy. Tak poniżej 60Hz trochę traci na kontroli, niewiele, ale jednak.
Na szczególną uwagę zasługują wokale. Są bliskie, piękne i naturalne. Takie ortodynamiczne. Norah Jones wwiercała mi się w głowę, i nie miałem zamiaru ściszać. Cała muzyka stanowiła dla niej wspaniałe tło, ale to jej wokal wybijał się przy każdym odśpiewanym słowie. Chris Rea, jako przedstawiciel męskiej części świata wokalnego, śpiewał, jak na dżentelmena przystało już w lekkim oddaleniu i tutaj jego gitara była najbliżej. Stainsby Girl to utwór na którym wielokrotnie sprawdzałem różne słuchawki, teraz poczułem się jak jak wtedy kiedy po raz pierwszy ten utwór usłyszałem. Tylko trochę basu mi brakowało (niestety w tym utworze są raczej średnie i wyższe średnie, nawet bas tam chodzi). Z tego rozpędu dosłuchałem całą płytę do końca i wróciłem do recenzji.
Scena w Meze to kolejna ciekawa rzecz. Jest szeroka, jest również głęboka, ale nie bez przesady. To znaczy, są utwory w których aż się za głowę łapałem, taka holografia i efekty sceniczne. Np. On the Beach Chrisa Rea, The Entertainer Billy'ego Joela, Little by Little Alice Coopera. A zaraz po nich utwory z tak przeraźliwie płaską prezentacją, że się za głowę łapałem, np. Black Eyed Man - Antimmater. Swoją drogą są też utwory w których bas wyciska mózg przez nos, żeby za chwilę trafić na takie w których chcielibyśmy więcej. I nie ma reguły. Bo utwory których do tej pory używałem do wsłuchiwania się właśnie w bas, nadal referencją zostały i nie mam przy nich wrażenia nadmiaru (Phoenix - Senri Kawaguchi). Ale są też takie, które do tej pory basem waląc, pojechały w przesadę (Kamp! - Can't You Wait). I tutaj ciekawostka - elektronika brzmi fenomenalnie - nie mam w ogóle wrażenie braku lub nadmiaru czegokolwiek. I kolejna ciekawostka - od wczoraj przesłuchałem, choćby i po łebkach, ale całą swoją kolekcję rocka lat 80 i 90, w których do tej pory na chudość narzekałem. Od numeru, do numeru. Aż się spać odechciało. Świetnie brzmi muzyka klasyczna, genialne wręcz. Scena i prezentacja jakbym tam był. Zamykałem oczy i kiwałem się z muzyką (Marsz Radeckiego - Andre Rieu).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz